POPRZEZ TAMTEN WYMIAR

   Niedawno, korzystając z nadmiaru czasu, jakie przyniosło dobrodziejstwo rozszerzonego samobójstwa ludzkości, zabrałem się wreszcie za zaległą lekturę. Tematem przewodnim był holocaust i próba ustalenia czy Polacy byli antysemitami, czy może wręcz odwrotnie. Już na wstępnie przyjąłem, że czynności śledcze przeznaczone są na własny użytek. Jakakolwiek bowiem próba przebicia się z ewentualnym potwierdzeniem, natrafiłaby na mur nie tyle zrozumienia, ile wręcz gwałtownej agresji. Wiem, co mówię.

   Kwerendę zacząłem od publikacji Jana Grabowskiego pt. „Na posterunku”. W zanadrzu czekało więcej książek, w tym niepolskich autorów. Przedzierając się przez ten bolesny, cierniowy temat temat natrafiłem na postać absolutnie zniewalającą…

   Powiada się, że bogowie pogrywają ludzkimi losami. Jahwe uparł się na Ginczankę. Obdarzył ją urodą fatalistyczną. Taką , która sama wycina się z tła egzotyką jerozolimskich fresków, obok której nie przechodzi się obojętnie. Później dał jej talent, który przelała potokiem atramentu, tworząc poetykę malowaną porównaniem. Wszystko na stratę, na przekleństwo…

   Być apologetą czy krytykiem poezji jest dziś łatwo. Zerknięcie w przemądrzałe recenzje to kwestia minuty, a po tym można już udawać Greka. Ale czym innym, bajkowym i irracjonalnym jest zrozumieć strofy, pozwolić im przeniknąć na wskroś, zasiać ziarno wątpliwości, zerwać nić łączącą ze światem ordynarnym, dać pochłonąć się bezcielesnej materii…

   Zuzanna Ginczanka była Żydówką czystej krwi. Prócz daru od Kalliope miała jeszcze talent dubeltowy. Po pierwsze była samoistną gigantką w świecie dedykowanym mężczyznom, po wtóre, stała się samą w sobie ponurą wieszczbą…

   Przyszła na świat na skrzyżowaniu zodiakalnego barana i znaku ryb. Dało to typ niezwykły: stała się z woli gwiazd rusałką o charakterze dzikiej amazonki. I wszystko się zgadzało. Potrafiła śnić na jawie, jednocześnie dbając o sprawy doczesne. Wyszła za mąż za zabawnego faceta (skąd ona go w ogóle wytrzasnęła?) ale jednocześnie mocno przyjaźniła się z najwybitniejszymi tuzami polskiej kultury. Warszawa padła przed nią na kolana, zabiegano o jej względy. Była inna, jakby wyrosła z prastarych legend i opowieści. Niosła ze sobą czar senny, pełen odległych miraży, zapomnienia…

   Wojna wszystko zmieniła. Świadoma swojej nieodpowiedniej urody starała się przede wszystkim przeżyć. Wyjechała do Lwowa, podjęła pracę, starała się nie rzucać w oczy. Zadenuncjowała ją Zofia Chomin, gospodyni kamienicy w której mieszkała. Zuzanna opłaciła życie złotem. Nie na długo. Nasza dzielna Chominowa doniosła do Gestapo po raz kolejny. Tym razem nie było innego sposobu; trzeba było salwować się ucieczką. Nasza rodaczka po odkryciu ucieczki skrupulatnie oprowadziła patrol niemiecki po podejrzanych jako kryjówki miejscach. Wyrażała przy tym swoje oburzenie na „niedostateczną staranność” władz niemieckich.

   Ginczanka przedarła się do Krakowa, zapadła w małym pokoju zapomnianej kamienicy. Ktoś widział ją po dwóch latach ślęczenia ukradkiem w półciemnym pomieszczeniu. Zgasła cała jej uroda, oczy straciły blask, plątała słowa, była pogubiona. Ale dostrzegł ktoś jeszcze: ciekawski sąsiad. Jesienią 1944 roku, jakiś do dziś bezimienny „chominowicz” wydał Zuzannę władzom Generalnej Guberni. Akurat była u niej wtedy przyjaciółka ze szkolnej ławy Bluma Fradis. Dwie bezbronne, zastraszone dziewczyny, jakiż cenny łup dla Hansa Franka. Torturowane przetrwały do lata następnego roku. Umarły od łaskawych kul plutonu egzekucyjnego w Konzentrationslager (KZ) Płaszów. Ale to nie koniec, bo Ginczanka niespodziewanie narodziła się po raz kolejny. Stało się to za sprawą jej przyjaciółki Lusi Stauberg. Panna owa, dość nierozważnie pojechała z Warszawy do Krakowa, by odwiedzić ostatnie miejsce pobytu Zuzanny. Tam właśnie, ktoś dał jej niewielką, pożółkłą kartkę. Był to rękopis wiersza bez tytułu. Jedyne zachowane wojenne strofy Ginczanki. Poezja zawiera tak skumulowany ładunek emocji, że trafia w serce jak młot. To jednocześnie testament i akt oskarżycielski, skarga i bezsilna rezygnacja. Dramat na pomiętej, zapomnianej kartce. Wiersz wkrótce opublikowano, a on sam stał się dowodem w sprawie o kolaboranctwo. Wskazana w wierszu Zofia Chomin została w końcu 1948 roku skazana na cztery lata więzienia i co dla niej najgorsze – konfiskatę mienia.

   Zuzanno, nie wszystek umarłaś…

Non omnis moriar – moje dumne włości,
Łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych,
Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel
I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie.
Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,
Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,
Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,
Donosicielko chyża, matko folksdojczera.
Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym.
Bliscy moi – nie lutnia to, nie puste imię.
Pamiętam o was, wyście, kiedy szli szupowcy,
Też pamiętali o mnie. Przypomnieli i mnie.
Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze
I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:
Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze –
Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku
Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota
W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.
O, jak będzie się palić w ręku im robota,
Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,
Chmury prutych poduszek i obłoki pierzyn
Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;
To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym
I uskrzydlonych nagle w aniołów przerobi.

* * *

Kochany mój

Gdy będziesz czytał te słowa, ja będę już martwa. Trudno, żołnierski, powstańczy los.

Śmierć dostała mnie nagle i niespodziewanie, jak zwykle to czyni. Lecz nie z niemieckich rąk zadano mi śmiertelny cios. Zadałam go sobie sama, lecz nie teraz, nie w mojej godzinie śmierci…

Ów list, o treści zagmatwanej i niezrozumiałej, miał trafić w ręce męża pewnej młodej Warszawianki…

Świt 14 września 1944 roku przynosi dotkliwy chłód. Od płonącej stolicy ciągnie swąd dymu, przenikający ciało, włosy, duszę…

W ruinach niewielkiego domu, w ciszy, pełne skupienia wyczekują dwie kobiety. Właśnie przebyły Wisłę, są zmęczone, ale szczęśliwe. Pierwsza część misji jest za nimi. Wreszcie ruszają. Pierwsza idzie Ewa, smagła trzydziestolatka o szarych włosach. Twarda baba. Żołnierka Kedywu, w tym w specjalnego oddziału dywersji kobiet. Ma za sobą szereg udanych akcji, z których wychodziła bez szwanku. Rzec można: dziecko szczęścia. Tuż za nią podąża Inka. Inka ma 19 lat, ale już dochrapała się stopnia podporucznika. Wprawdzie służy w Armii Ludowej, ale jakie to teraz ma znaczenie? Warszawa umiera, gasną nadzieje…

– Stać! – ostry głos przykuwa je do rumowiska cegieł.

   Ewa, starsza i doświadczona odwraca się , by wytłumaczyć sytuację, ale szczęk przeładowanego automatu odbiera jej mowę. Bez polecenia obie unoszą ręce do góry w geście znamiennym…

   Jest ich trzech, być może z jakiegoś rozbitego oddziału. Młodzi, zdeterminowani, z oczami gorzejącymi od czynu. Ten który zatrzymał, nie daje dojść do głosu, oznajmia, że wie, kim są: niemieckimi szpiegami. W półmroku ocalałej piwnicy zebrał się trzyosobowy sąd wojenny. I niczym sąd ostateczny, skazuje obie na karę śmierci. Wszystko dzieje się jak w szalonym filmie. Dziewczęta zostają zepchnięte lufami schmeisserów pod ścianę, broń zarepetowana. Ewa jest zdruzgotana i przerażona. Wtedy staje się coś niewiarygodnego. Coś rozpada się w jej głowie, dusza rozbija się jak lustro na milion kawałków.

… trzech młodych mężczyzn, skneblowanych i związanych, klęczy w brei topiącego się śniegu. Otoczeni przez krzepkich szlachciców czekają na los. Od strony lasu wiatr przynosi tętent kopyt końskich. Ktoś gna w ich stronę. Wreszcie srebrzysto szary wałach zatrzymuje się, z siodła sprawnie zeskakuje pani w gronostajach. Podchodzi, o coś pyta, oczy zachodzą chmurą gniewu. Sięga po knut i bije klęczących na oślep. Krew leje się z ran. Pani to za mało. Nuże, więcej juchy! Ktos usłużnie podaje pistolet. Huk, dym, pierwsze ciało pada. Kolejny pistolet, wreszcie ostatni. Dym, dużo dymu i krew na gronostajach. Pani rozpogadza się. Zmienia futro na czyste i odjeżdża.

– Nie strzelajcie! – krzyczy Ewa i wyciąga ręce przed siebie. Jej zachowanie jest tak irracjonalne i jednocześnie pewne siebie, że broń mimowolnie opada ku ziemi. Prosi o kawałek papieru i ołówek. Chce napisać pożegnalny list do męża. O dziwo, sąd i kaci w jednym wyrażają zgodę.

… Nie szukaj zemsty, bowiem sama jestem sobie winna. To ja moich dzisiejszych oprawców własnoręcznie zabiłam. Kiedyś, dawno temu…

   Treść listu jest tak szokująca, że wprawia mężczyzn w osłupienie. Po krótkiej naradzie pozwalają dziewczętom odejść…

   „Ewa” to Ewa Prauss – Płoska. Przeżyła swoja śmierć, zmarła w wieku 73 lat. Pod pseudonimem „Inka” ukrywała się Alicja Duchińska, później Jaroszewicz. Nie oszukała przeznaczenia. 1 września 1992 roku znaleziono ją zastrzeloną w willi w Aninie.

   Opisane zdarzenie jest prawdziwe. Czy miało przedstawiony przebieg? Trudno powiedzieć, ponieważ użyłem w jego rekonstrukcji całych garści licentia poetica. Ewa Prauss doznała wizji reinkarnacyjnej, zrozumiała jakimi wszech-kosmicznymi prawami kieruje się nasz tak zwany ślepy los…

   Losy wojenne przeplatały się między życiem śmiercią i wiecznością. Warto je znać.

_______________________________________________