IUS DELIBERANDI /cz.6 ost./

 

    To, co usłyszałem nie zdziwiło mnie to, nie zszokowało. Nawet nie zasmuciło. Matka umarła dla mnie dawno temu. Utonęła w tym samym oceanie, na dnie którego leżały moje marzenia, dziecięce sny i Kon-Tiki. Tym oceanie, który sama wypłakała, a ja z własnych łez dorzuciłem swoją głębię.

    Ciotka myślała, że przeżywam nagły smutek – owo szczególne zdziwienie, które chyba jako pierwsze przychodzi na wiadomość o czyjejś śmierci. Dlatego nie przerywała milczenia, patrzyła na mnie łagodnym wzrokiem, pełnym współczucia i zrozumienia narastającego tragizmu.

– Przez lata mieszkała blisko mnie, chociaż tak naprawdę prawie nigdy jej tutaj nie było – oznajmiła nieoczekiwanie, cichym głosem. – Któregoś dnia przyjechała niespodziewanie, kazała całkowicie opróżnić mieszkanie, a wieczorem przyszła się pożegnać. Zaniepokojona jej dziwnym zachowaniem udałam się do niej następnego ranka. Znalazłam ją martwą. Lekarz stwierdził zgon z przyczyn naturalnych. Aha – klasnęła w dłonie. Coś sobie przypomniała. – Mam pamiątkę po twojej mamie. Jedną, jedyną rzecz, jaka znajdowała się w pustym lokum. Myślę, że powinnam ci ją oddać.

Zeszliśmy wątłą ścieżką wprost w objęcia podwórza otoczonego osobliwie stetryczałymi domami. W zatęchłej klatce schodowej Janina spojrzała na mnie wymownie.

– Poczekam tutaj – bezbłędnie odgadłem odpowiedź na nie zadane pytanie. Poszła sama. Wróciła po chwili i podała mi niewielki kartonik po karmie dla kota. Chciała coś powiedzieć, ale wybawiłem ją z kłopotu.

– Dziękuję ciociu. Do wiedzenia. Albo lepiej nie… – odwróciłem się w pół kroku. – Żegnaj.

    Schodziłem do miasta z paczuszką pod pachą. W pierwszym odruchu zamierzałem wyrzucić ją bez zaglądania do wnętrza. Jeszcze jeden wrak na dnie prywatnego oceanu łez. Mniej więcej w połowie drogi przełamałem niechęć i sięgnąłem po zawartość pakunku. Spodziewałem się listu, zasuszonego bukieciku albo tandetnego pierścionka wiejskiego odpustu. Zdziwiłem się. W ręku trzymałem niewielką buteleczkę silnie i szczelnie zakorkowaną. Brud i pył odkładał się na niej całymi latami, dlatego szkło zmętniało, stało się ziemisto-szare. Spojrzałem pod zachodzące słońce. W środku coś było, wyglądało jak niewielki, bardzo lekki rulonik. Chwilę mocowałem się z zalakowanym korkiem, ale kiedy okazało się, że dobycie zawartości przerasta moje siły i ciekawość, rzuciłem butelką o kamień. Szkło rozprysło się, a po dukcie potoczył się zwój papieru. Chwyciłem przesłanie w chciwe palce i delikatnie rozwinąłem, bojąc się, by nie uszkodzić. Były to dwa zdjęcia. Na jednym z nich był wuj Jan, młody jeszcze, z grzywą własnych włosów. Uśmiechał się z portreciku, patrząc wprost w obiektyw. Dziwny to był wzrok. Chociaż fotografia zbladła, ostrość zatarła się, a dominującym barwami zostały jedynie czerń i sepia, jego oczy zdawały się pulsować wieloma kolorami. Dziwne spojrzenie, hipnotyczne, głębokie, przerażające i jednocześnie dominujące, przyciągające uwagę jak magnes… Z trudem oderwałem się od obrazka. Teraz to drugie. Jakieś dziecko, grzecznie siedzące przed okiem aparatu, lekko uśmiechnięte, o wielkich oczach. To byłem ja. Ja sam.

    I wtedy przypomniało mi się to uczucie z parku, tuż przed tym, jak tu przyszedłem, na chwilę przed pierwszą myślą o ciotce Janinie. W cieniu wiekowych drzew marzyłem o butelce, która skarlała, zmieniła się w karykaturę prawdziwej. Wspominałem czasy dzieciństwa, owe niepowtarzalne chwile, kiedy czułem się naprawdę kochany, bezpieczny jak nikt na świecie.

– Do licha! – zaśmiałem się. – Już pamiętam! Witajcie dawne dzieje, witaj „Mandragoro”!

    Zaczytywałem się będąc smarkaczem w bajdach, dziwnych klechdach, opowieściach z pogranicza fantazji i grozy. Ukochałem jedną z nich, „Mandragorę”, którego autora już nie pamiętam. Opowieść o młodzieńcu pełnym ambicji i naiwności, który dla zaspokojenia najprostszych pragnień zgadza się przyjąć przedziwny dar: buteleczkę z diabełkiem. Ale to nie jedyna tajemnica naczynia. Bo oto oprócz zabawnie fikającego czarta, posiadacz butelki dostaje dar absolutnie niezwykły – zabawny lokator szklanego domku spełnia każde, najśmielsze nawet życzenia. I wszystko było by jak w dobrej bajce, gdyby nie nadszedł czas spłaty długów. Pojawia się po nie diabełek w snach, które zabiera bez reszty, wcale nie będąc w nich zabawny. Cóż, najprościej pozwolić buteleczce odpłynąć nurtem najbliższej rzeki i pozbyć się koszmarów. Ale nic z tego, co rano pojawiała się w kieszeni surduta, gotowa spełniać coraz to nowe żądania…

    Coś mnie tknęło. Pojawiła się natrętna myśl, która dobijała się do głowy z siłą taranu. Aż pojąłem. Obróciłem się na pięcie i pobiegłem tam, gdzie dopiero co byłem – na cmentarz. Natychmiast odnalazłem grób matki, ale nie o niego mi chodziło. Gdy zacząłem rozmowę z ciotką, coś za jej plecami na krótko zwróciło moją uwagę. Ale skierowała moje spojrzenie na siebie, odwróciła się, odeszła dwa kroki, zmyliła spojrzenie. Gdzie to było? Tutaj! Jest, jest!

Św. pamięci

Janina Lefuet z domu Leska

    Tyle zdołałem przeczytać na nagrobnej tablicy. Odurzyło mnie, zamroczyło. Zachwiałem się. Ależ to ona, ciotka Janina. Jak się nazywała? Leska, na pewno Leska, teraz już przypomniałem sobie. Ale jak nazywa się wuj Johann? Czyżby zmienił nazwisko? Kiedy? Na jakie? Jan Lefuet? Johann Lefuet! A niech mnie! Ależ na wspak to oznacza…

… za oknem słońce rozszczepiało się w miliardach kropel wody pulsującej w basenie. Dwie laleczki właśnie wyszły z lazurowej toni…

    Przetarłem oczy kciukami. Uczucie, jakby pod źrenice wpadły odpryski szkła. Wuj siedział naprzeciw i przyglądał mi się uważnie, niespokojnie. W każdym jego muskule pulsowało oczekiwanie. Ile czasu upłynęło? Dwa dni, a może pół minuty…

– Spałeś? Czy marzyłeś? – puścił do mnie porozumiewawczo oczko.

    Drzemałem? Może tak… Teraz jasne stały się te zamyślone oczy wdówek, ten przestraszony starzec z rowerem. Drzemałem? Może nie…

    Odetchnąłem głęboko, już wiedziałem.

– Korzystam ze swojego prawa, wuju.

– Brawo synu! – Johann zerwał z fotela się i objął mnie za ramiona. – Będziesz opływał w bogactwa! Świat należy do ciebie!

– Korzystam z prawa i…– uniosłem się grzecznie i odsunąłem w stronę drzwi – …i spadku nie przyjmuję…

    Johann osłupiał. Sprawiał wrażenie, jakby nie zrozumiał. Przez chwilę mrugał nerwowo, ręce opadły w bezwolnym geście bezradności.

– Jak to? Co ty wygadujesz? Może czegoś nie zrozumiałeś…?

– Zrozumiałem wszystko – powiedziałem ostro. – Kiedy zmieniłeś nazwisko? Od czasu, kiedy nauczyłeś się niemieckiej mowy? A może od chwili, gdy poznałeś brzmienie jednego zaledwie wyrazu?

– Co ty bredzisz? – starcze usta drżały jak w febrze.

– Zapamiętałem jedną chwilę z dzieciństwa – z premedytacją puszczałem jego pytania mimo uszu. – Przybyłeś taki wspaniały, jasny, dumny, wytworny. Zapamiętałem słowa, którymi wtedy pożegnałeś nas, odchodząc w swoją dziedzinę ułudy. Jak to było? – skoncentrowałem się przez chwilę i wyrecytowałem:

I wtedy mógłbym rzec: trwaj chwilo,
o chwilo, jesteś piękną!

Czyny dni moich czas przesilą,
u wrót wieczności klękną.
W przeczuciu szczęścia, w radosnym zachwycie,
stanąłem oto już na życia szczycie!

– Wiesz wujaszku, jako to z gówniarzami jest. Nie nauczy się taki tabliczki mnożenia, a zapamięta całe strofy. Zwłaszcza, gdy zapadną w duszę. Z czego te piękne słowa? Nie wiesz, to chętnie przypomnę – z „Fausta” – Goethego. Dobre, co?

– Bierzesz to wszystko? Pytam ostatni raz! – w głosie Jana czy może bardziej Johanna zabrzmiała groźba.

– Daj dokończyć – zaśmiałem się. Było mi cudownie lekko. – Cierpiałeś biedę, pewnie tak było, Ale wtedy pojawiła się możliwość odwrócenia losu. Jak Faust nieszczęsny podpisałeś cyrograf. Pewnie była klauzula, może nawet sam ją wymyśliłeś. Że u schyłku życia znajdziesz dziedzica fortuny, dziedzica umowy. Tak złączyły się nasze fotografie, nasze losy. Jak Faust miał na imię? Nie przypadkiem… Johann?

    Wuj stał bez ruchu. Aż wydarł mu się z gardła chichot, który nagle przeszedł w ciche zwierzęce beczenie. W jego fizjonomii zaszła wyraźna zmiana. Oczy pulsowały, twarz nabrała ostrych rysów. I wtem ujrzałem przed sobą nie człowieka a istotę przedziwną. Oto naprzeciw stał mały koziołek. Uroczy, trochę bajkowy…

…w tej sekundzie odezwał się telefon. Numer nieznany.

    O nie! Nie odbieram! Odwróciłem się i zadrzemałem. Koziołek który był tu jeszcze przed chwilą, zniknął jak kamfora…

The Koniec.

Mój epilog.

    Przechwalałem się kiedyś, że w wieku młodzieńczym byłem prowadziłem mrówczą pracę polegającą na tworzeniu światowej bibliografii literatury grozy. Przyczynkiem była książka, która stała się dla mnie swoistą biblią nurtu – „Czarny Pająk. Opowieści niesamowite z literatury niemieckiej”. Zawarte w niej nowele reprezentujące w większości grozę gotycką, wprost narkotyzowały mnie. Do tego absolutnie niewyobrażalnie,  znakomite ilustracje Franciszka Starowieyskiego, budowały klimat pełen dziwnych światów. W pamięć zapadła mi jedna z opowieści – „Mandragora”. I o niej postanowiłem opowiedzieć w swój sposób.

    A co do ulubionej książki, często wspominam zabawną i trochę ironiczną opowiastkę z dzieciństwa. Oto w mieszkaniu pojawiła się pewna starsza osoba której, delikatnie mówiąc, nie lubiłem. Zajęła pokój, szwendała się po nocach, wiecznie chora na wszystko. Unikałem spotkania jak mogłem, co przy szczupłości mieszkania było zaiste niezłym wyczynem. Aż nastąpiło nieuniknione. Osoba poprosiła o książkę „ do poczytania”. Okay, pomyślałem sobie. I dałem „Czarnego pająka” licząc, że skutki nocnej lektury wkrótce sprawią zwolnienie mojego pokoju. Niestety, kolejne wieczory upływały i nic się nie zmieniało. Po jakimiś czasie nastąpiło kolejne spotkanie. Otrzymałem książkę z dołączonym pytaniem: nie masz tam jeszcze czegoś podobnego, tylko straszniejszego…?

   Miałem dwa egzemplarze tych opowiadań. Oba zaginęły w niejasnych okolicznościach…